Nie-Miłość wg Vogue

22 grudnia tego roku online’owy Vogue opublikował w dziale Kultura/Kino i TV artykuł pod tytułem Komedia romantyczna „To właśnie miłość” oczami współczesnej dwudziestolatki”. Dowiedziałam się o nim z profilu facebookowego Doroty Zawadzkiej, znanej jako Superniania. Znana i ceniona psycholog tak wypowiedziała się o artykulePrzeczytałam tekst dwukrotnie. Raz sama, po cichu. Drugi raz Robertowi na głos. Niebywale współczuję autorce, że : a/ nie ogarnęła, b/ patrzy na świat przez okropne okulary”. Postanowiłam więc sama przeczytać i… muszę, bo się uduszę!

Przyznam, że ten artykuł jednocześnie smuci i bawi mnie szalenie. Bawi, bo nic się tu nie zgadza, a smuci, bo żyjemy w czasach, kiedy każdy może napisać wszystko i opublikować w nośnym zasięgowym źródle… i nikt nad nim nie zastanawia się, czy to w ogóle ma sens i czy nie jest szkodliwe społecznie. A ten artykuł jest szkodliwy, bo wprowadza w błąd i bo utrwala szkodliwe wyobrażenia o ważnych zjawiskach. Drogi Vogue – czy naprawdę „zasięgi” są tego warte?

Ale po kolei…

„Komedia bardziej niż na świętach skupia się na promowaniu patriarchatu”

Każda z historii oparta jest na hierarchii, w której to mężczyźni zajmują wyższą pozycję. Premier i sekretarka, szef i jego podwładna, pisarz i pomoc domowa – jak, jako kobieta, mogę nie być rozczarowana?”.

Odnoszę wrażenie, że Autorce myli się promowanie patriarchatu z opisem rzeczywistości. I ja wiem, że istnieje taki trend, żeby nawet w filmach historycznych przywódców i wojowników za wszelką cenę grały kobiety a Afroamerykanie książąt w brytyjskich hrabstwach. Ale zdaje się nie o tym jest ten film…

Z jednej strony żyjemy w świecie, w którym, z różnych powodów, więcej mężczyzn pełni funkcję premierów i managerów. Tak po prostu jest. Jest to fakt. Z drugiej strony… Jako kobieta, która żyje w szczęśliwym związku partnerskim z mężczyzną a jednocześnie zajmuję stanowisko managerskie, w którym zarządzam ludźmi i w znacznej większości mężczyznami, nie czuję się w żaden sposób rozczarowana rolami bohaterów. Dlaczego? Bo ci sami mężczyźni w tym filmie schodzą ze swoich piedestałów, nie nadużywają swoich funkcji do złego traktowania kobiet, a wręcz pokazują, że uczucia, wzruszenia, łzy to męska rzecz, a miłość i zakochanie to przepotężna siła, która sprawia, że premier stawia na szali stosunki międzynarodowe, dojrzały człowiek wsiada w samolot, by na drugim końcu świata wyznać miłość, a ojciec mówi synowi „Powiedz jej że ja kochasz. Ja żałuję, że tak rzadko mówiłem Twojej mamie, że była cudowna, a była codziennie”. I nie ma absolutnie żadnego znaczenia jakiej orientacji, zawodu, płci są bohaterowie, bo przekaz jest jestem „Miłość jest ważna i zasługuje by o nią dbać i o nią walczyć”. A jako reżyser telewizyjny z kilkunastoletnim doświadczeniem dodam, że dobór wieku, funkcji i ról bohaterów jeszcze bardziej podkreśla, że na miłość nie ma mocnych, nie ważne, ile masz lat czy jakie stanowisko piastujesz. Jeśli umiesz kochać, to miłość wskaże Ci drogę. I to jest właśnie płynący z tego filmu romantyzm.

Dalej autorka pisze „Cóż, nie kupuję tej bajki. Nie wiem, jak można zakochać się w kimś, kogo właściwie nie znamy”.

Tu Autorka (jak mawia mój tata) myli kilogramy z litrami albo pokazuje swoją niekompetencję. Zakochanie to nie jest miłość. I to akurat jest wiedza dość naukowa. Zakochanie to efekt działania hormonu miłości, czyli fenyloetyloaminy. To stan trwający od kilku miesięcy do nawet 2 lat. W tym czasie mamy m.in. różowe okulary, większą tolerancję na działania obiektu zakochania, często o tym kimś myślimy, możemy mieć trudności z logicznym myśleniem, działać impulsywnie i chcieć bliskości. Nie jest to stan wynikający z naszej woli i nie jest konsekwencją świadomej decyzji w kim się zakocham. Dlatego możliwe jest zakochanie się w kimś kogo właściwie nie znamy. Tak działa chemia miłości a bardziej naukowo – chemia mózgu 😉 Dopiero miłość to decyzja. Możliwa jest po ustąpieniu objawów zakochania, kiedy zaczynamy w bardziej realny sposób postrzegać osobę, której nasze emocje i stany dotyczą. I kiedy już widzimy jaka jest, jak nas traktuje, jak funkcjonuje, możemy podjąć świadomą decyzję, czy chcemy kontynuować tę relację. I to jest miłość. Jak mówi Olga Kozierowska – miłość to czasownik – bo to szereg decyzji i codziennych czynności, by miłość robić każdego dnia. Miłość to nie jest magiczny stan czy motyle w brzuchu. Miłość to wybór. I tak, żeby podjąć decyzję o miłości, trzeba obiekt znać. Żeby się zakochać, zupełnie nie. W tym wywodzie czasem będę stosowała te pojęcia zamiennie, bo i w filmie tak się dzieje.

I tu następuje w artykule Vogue „analiza” poszczególnych wątków w filmie „To właśnie miłość”.

Mark i Juliet, czyli czym stalking nie jest

Jak twierdzi Autorka „Cały wątek opiera się właściwie na stalkingu, bo jak wyjaśnić sytuację, w której na taśmach z wesela widać tylko uroczą twarz panny młodej? Gdzie jej mąż? Gdzie goście? Jak wyglądał kościół? Byłabym mocno zaniepokojona, gdybym dowiedziała się o istnieniu podobnych materiałów z mojego ślubu. Co więcej, pomyślałabym, że kamerzysta jest niebezpieczny i należy zgłosić nękanie odpowiednim służbom”

Tymczasem polski Kodeks karny (art. 190a) jasno określa co to jest stalking. Ale najwyraźniej Autorka tam nawet nie zajrzała.

A co wydarzyło się w „To właśnie miłość”? Mark skrycie podkochiwał się w dziewczynie, a potem żonie swojego kolegi. Z jednej strony z nieśmiałości z drugiej ze skomplikowanej sytuacji, swoje uczucia ukrywał do tego stopnia, że Juliet była przekonana, że Mark jej nawet nie lubi. Nie przekraczał jej granic, nie podglądał, nie nękał, nie inicjował niechcianego kontaktu, nie wywoływał w Juliet poczucia zagrożenia. Przypadkiem (zainicjowanym przez Juliet) wyszło na jaw, że Mark podczas nagrywania dnia ślubu Juliet i jej męża uwiecznił na ujęciach wyłącznie pannę młodą. Uchwycił przepiękne momenty jej szczęścia, oczami kogoś kto musiał być szalenie zakochany żeby coś takiego zrobić. I to idealnie nawiązuje do definicji zakochania – Mark tak bardzo był zauroczony, że świata poza nią nie widział. A jednocześnie jak sam przyznał instynkt samozachowawczy nakazywał mu te uczucia skrywać. Kiedy jednak Juliet odkryła, że Mark się w niech podkochuje, on postanowił w jedyny dostępny mu sposób (tu pewnie weszły w grę ograniczenia wynikające z jego introwertyzmu i nieśmiałości) powiedzieć jej co czuje. I kiedy jej to wyjawił powiedział „Dość tego. Wystarczy”. Bo czasem trzeba coś powiedzieć i nazwać, żeby się w jakiś sposób od tego uwolnić – jest to jeden z mechanizmów działających w terapii. Bo nazwane przeżycia i emocje są łatwiejsze do zrozumienia, uporządkowania, przeżycia. A czasem zostawienia za sobą, żeby pójść dalej, inną drogą.

O czym dla mnie jest ta historia? O tym, że zakochanie nie jest od nas zależne, że czasem obiektem zauroczenia staje się „zakazany owoc”. A wtedy nie ma idealnego rozwiązania i walka o miłość nie jest już tak oczywista i zero-jedynkowa. I czasem z miłości się milczy i pozwala obiektowi uczucia być tam, gdzie w danym momencie chce być.

Harry, Karen i Mia, czyli niegodny żal za grzechy

„Szef Harry flirtuje z podwładną, Mią. Mało tego, próbuje wkupić się w jej łaski drogą biżuterią. I nie przejmuje się żoną, która nie dość, że ma kompleksy z powodu brata premiera, to jeszcze musi mierzyć się z partnerem interesującym się o pokolenie młodszą koleżanką z pracy.”

Tu się zastanawiam, czy bohaterka w ogóle ten film obejrzała. Bo to Mia podrywała Harrego. I to Mia zakup prezentu na Harrym niemalże wymusiła. Harry zaiste daje się wciągnąć w tę grę. Natomiast nie wiemy nic o kompleksach Karen z powodu brata premiera. I uważam za daleko idącą nadinterpretację wyciągnięcie takiego wniosku ze sceny, w której po żartobliwej rozmowie telefonicznej z bratem, bohaterka z lekkim uśmiechem i dystansem do sytuacji mówi:

„Bycie siostrą premiera nadaje życiu inną perspektywę. Co dziś zrobił mój brat? Walczył w obronie kraju. Ja zrobiłam papierową maskę homara”.

Autorka autorytarnie pisze dalej „Nie dziwi mnie jednak fakt, że Karen ze łzami w oczach wybaczyła mężowi zdradę. Zaskakuje mnie jednak to, że Harry jej na to pozwolił, tracąc całkowicie resztki godności”. Czy wybaczyła nie wiemy. Z filmu wiemy, że Harry żałuje tego co zrobił i możemy wnioskować, choć nie jest to wprost powiedziane, że stara się naprawić swój błąd. A jak mówi Esther Perel, żeby związek po zdradzie mógł się odbudować, niezbędne jest przyznanie, że krzywda nastąpiła, uznanie krzywdy oraz jakiś rodzaj zadośćuczynienia. Obserwując krótką scenę la lotnisku, powiedziałabym raczej, że para jest w trakcie próby tworzenia nowej wizji przyszłości, próby poukładania świata na nowo. Czy to pozbawia Harrego godności? Nie wiem. Natomiast myślę, że nie użyłabym takiego określenia. Bo popełnianie błędów jest elementem życia. Harry natomiast zdaje się nie chcieć w błędzie trwać i stara się ten błąd naprawić. Nie wydaje mi się to ani niegodne ani nieludzkie. Zwłaszcza jeśli dodamy do tego, że Karen i Harry mają wspólnie dorastające dzieci i wiele lat wspólnego bagażu, wspomnień i doświadczeń.

O czym dla mnie jest ta historia? O tym, że na drodze wieloletniej miłości stają różne wyzwania i od obydwojga ludzi zależy, co z tym zrobią, czy przekreślą to, co łączyło ich przez długi czas, czy spróbują odbudować się na nowo. Jest też o nieszczęśliwie zakochanej Mii, która prawdopodobnie z różnych nieprzepracowanych wcześniejszych doświadczeń ulokowała uczucia w zajętym i na swój sposób niedostępnym mężczyźnie. I postanowiła go skusić, nie zważając na konsekwencje.

Premier i Natalie, czyli wszystkie grzechy Hugh Granta

„Amant Hugh Grant kolejny raz wciela się w postać, która nie szanuje kobiet. Granemu przez niego premierowi zarzucam bodyshaming. (…) Przyzwalanie na teksty dotyczące „grubych ud” padające z ust koleżanek z pracy to jeszcze nic. Na końcu premier sam pozwala sobie na skierowanie do Natalie słów: „Ciężka jesteś”. I robi to na oczach wszystkich. Tymczasem ona, wpatrzona w premiera jak w obrazek, odpowiada radośnie: „Zamknij dziób”.”

Ciekawi mnie wniosek, że bohater nie szanuje kobiet, bo obejrzałam po raz kolejny ten film w całości i to, co ja widzę to zauroczenie prostolinijnością, a potem zakochanie, z którym Premier próbuje walczyć. Po drodze stawiając na szali stosunki międzynarodowe, bo głowa innego kraju znieważyła kobietę, w której Premier w skrytości się podkochuje. Jako że ma świadomość, że nie powinien wchodzić w relację z podwładną, a coraz trudniej jest mu poradzić sobie z uczuciem do Natalie, prosi o przeniesienie jej do innego działu. Tylko że nie zawsze co z oczu to z serca… I w końcu uczucie zwycięża. I premier jedzie do najgorszej dzielnicy zawalczyć o swoją miłość. A wspomniany przez Autorkę „bodyshaming” to po prostu żart w odniesieniu do historii ex chłopaka Natalie – dopasowany do adresatki, pada na podatny grunt. Jest tak samo nie na miejscu, jak mówienie do Premiera „zamknij dziób”. Tyle że zakochani znają siebie, swoje poczucie humoru i dystans do siebie i wiedzą, na ile mogą sobie pozwolić. Co jest piękną pointą tej historii.

O czym dla mnie jest ta historia? O tym, że miłość nie zważa na funkcje i stanowiska. Ani na grubość ud 😉 I kiedy strzała amora trafia, ma wielką moc.

Jamie i Aurelia, czyli jak on jest bogaty to nie może być miłość

I po tym wszystkich socjologiczno-psychologiczno-etycznych wywodach Autorka piętnuje relację Jamiego, który zakochuje się w swojej pomocy domowej. „Ona oczywiście odwzajemnia jego uczucia albo po prostu korzysta z faktu, że bogaty mężczyzna chciał pocieszyć się po rozstaniu. Trudno mi uwierzyć w szczerość tej relacji, bo ani on nie mówił po portugalsku, ani ona po angielsku.

Autorka wykazuje się niekonsekwencją, bo po szeregu napiętnowanych przez nią sytuacji, sama reprezentuje stygmatyzację i stereotypizację, poprzez wrzucenie relacji bohaterów do szuflady pod tytułem „ona to dla korzyści, bo on bogaty i to na pewno nie miłość”. Nie będę też po raz kolejny tłumaczyć różnicy między zakochaniem i miłością, ale właśnie chemia zakochania sprawia, że zauroczenie jest możliwe nawet jeśli ludzie nie mówią biegle w tym samym języku. I w żaden sposób nie przekreśla to szczerości ich uczuć.

O czym ta historia jest dla mnie? O tym, że nigdy nie wiadomo gdzie spotkamy człowieka, dzięki któremu serce zabije nam szybciej. A kiedy tak się stanie… ani język ani odległość nie musi być przeszkodą.

Daniel i Sam, czyli zbyt romantyczne, żeby było prawdziwe

„Dlaczego ojczym poparł dołączenie zakochanego syna do szkolnego zespołu i nie przeszkodził mu w łamaniu przepisów w trakcie nieustraszonego biegu na lotnisku? Czy nie łatwiej i skuteczniej byłoby poznać się, spędzając wspólnie trochę czasu? Czy chłopiec naprawdę sądził, że wygłupami zdobędzie serce koleżanki? Najwyraźniej filmy najmłodszych też uczą, że komunikacja nie jest konieczna.”

A tu Autorce miesza się świat rzeczywisty z fikcją filmową. I o ile zgadzam się, że komunikacja jest w życiu i relacjach ważna, to ten film nie jest poradnikiem psychologicznym jak się komunikować z ludźmi. Nie jest też lekcją budowania relacji. Jest filmem fabularnym, z założenia stosującym metafory, wyolbrzymienia  i inne środki artystycznego wyrazu, by opowiedzieć o różnych obliczach zakochania. I uważam, że Ojczym dał chłopcu znacznie więcej niż pouczenie i wskazanie drogi. Dał mu uważność, przestrzeń do znalezienie własnego sposobu, poczucie sprawczości i wsparcie w jego decyzji, co z perspektywy małego chłopca może być absolutnie bezcenne na wtedy i na przyszłość. I oczywiście, że scena lotniskowa jest wyolbrzymiona i w prawdziwym życiu w dzisiejszych czasach nie mogłaby mieć miejsca, ale wspaniale podkreśla metaforycznie temat filmu i pokazuje, że miłość zasługuje na to, by o nią walczyć. A kiedy dołożymy do tego wątek, że ukochana żona ojczyma zmarła, to słowa „Powiedz jej że ja kochasz. Ja żałuję, że tak rzadko mówiłem Twojej mamie, że była cudowna, a była codziennie” są tu oczywistą pointą, bo on wie co to znaczy stracić kogoś, kogo się kochało. I wie, że dla miłości warto przebiec każde lotnisko i nauczyć się nie tylko grać na perkusji 😉

O czym więc jest dla mnie ta historia? Znów o tym, że kiedy przytrafi nam się miłość, trzeba o nią dbać. „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.

Billy i jego manager, czyli miłość jednak istnieje

„To zabawne, że w filmie, w którym wszechobecną miłość producenci podkreślają już od pierwszej sceny, autentyczną relację budują tylko koledzy z pracy” – mam wrażenie, że wszystkie poprzednie analizy dowodzą, że ten wniosek jest absolutnie nieuprawniony, bo o ile zgadzam się, że relacja mężczyzn jest autentyczna i pokazuje kolejna odmianę miłości, tę męsko-męską, z całą pewnością nie jest to jedyna autentyczna relacja w tym filmie.

Artykuł ten nosi znamiona błędu poznawczego – bo następuje tu ocena filmu w oderwaniu od okoliczności, rzeczywistości i kontekstu społeczno-kulturowego z czasu jego powstania, czyli ocena postępowania, klimatu i decyzji sprzed 20 lat została dokonana w odniesieniu do dzisiejszego FRAGMENTU rzeczywistości i czyjegoś subiektywnego postrzegania świata. Dodatkowo ocena zastosowana w tym artykule, mimo stosowania kilku modnych słów z zakresu psychologii i socjologii, nie jest oceną naukową, a subiektywną oceną podpieraną naukowymi zwrotami, bez ich wyjaśnienia i odniesienia do ich naukowych definicji. Bo mogłoby się okazać, że owe zwroty naukowe wykorzystano w sposób nieadekwatny i nieuprawniony. I nie można tego w żaden sposób nazwać dziennikarstwem, bo z rzetelnością, bezstronnością i sprawdzeniem zdania różnych stron czy przytoczeniem źródeł nie ma nic wspólnego. Może być felietonem… a jeśli recenzją, to bardzo słabą.

Post Scriptum

Podsumowując… Autorka pisze „widzę tu jawną dyskryminację, bezwstydny bodyshaming i brak komunikacji, który z niejasnych przyczyn uznaje się powszechnie za romantyczny”.

A ja jako urodzona w 1985 roku, wychowana w latach 90, wykształcona w XXI wieku w naukach humanistycznych oraz w psychologii, przedstawicielka zdrowego feminizmu, miłości do płci męskiej, ale też do samej siebie, pełna szacunku do drugiego człowieka i rozumiejąca naturę człowieka i różne orientacje seksualne uważam, że ten film w sposób piękny, genialny i ponadczasowy pokazuje różne oblicza zakochania i miłości, która tylko w bajkach kończy się zawsze jednoznacznym i oczywistym happy endem, a w prawdziwym życiu ma wiele odcieni. Pokazuje przewrotność życia, nie serwuje nam utopijnej wizji, że miłość ma jeden wymiar zawsze szczęśliwy. Przypomina, że na drodze miłości i zakochania zdarzają się wyzwania. A szczęśliwe zakończenie niejedno ma imię.

Moje 38-letnie życie nauczyło mnie, że drogi miłości są czasem tak kręte, że nawet autor komedii romantycznej nie odważyłby się takiego scenariusza wymyślić. A to, że Autorce być może nie przydarzyła tak epicka historia, nie znaczy, że nie jest to możliwe. Z całego serca życzę Pani, żeby zrozumiała kiedyś przekaz tego filmu i zakochała się w nim jak miliony ludzi na całym świecie, którzy codziennie rano myślą, że „To właśnie miłość”!

Moc kobiecej świadomości – warsztaty rozwojowe z Martą Raczek i wyjątkowymi gośćmi

Cześć! Nazywam się Marta Raczek. Jestem psychologiem i coachem. Kilka lat temu odważyłam się wejść na zupełnie nową drogę zawodową i dziś z radością współpracuję z warszawską Poradnią Perspektywa, prowadząc warsztaty rozwojowe dla kobiet, sesje coachingowe i wspierając psychologicznie pacjentów i klientów w szeroko pojętych kryzysach. Odkryłam, że ważną częścią mojej drogi jest praca z kobietami, wspieranie ich w rozwoju i budowaniu świadomości. Dlatego wraz z niezwykłymi ludźmi stworzyłam warsztaty dla kobiet i z myślą o kobietach.

Termin: 30.07-1.08

Miejsce: Pałac Ślężany (około godzina drogi od Warszawy) – przepiękne klimatyczne miejsce nad Bugiem

Zapraszam Cię w podróż do siebie. Do źródła Twojej siły. Podczas warsztatów „Moc kobiecej świadomości” przyjrzymy się tematom, które czasem w pędzie codzienności odkładamy na nieokreślone „później”. Posłuchamy swoich potrzeb, pragnień, zbadamy zasoby i przekonania. Zajmiemy się tematem kobiecości i popracujemy nad wzmacnianiem akceptacji siebie. Zobaczymy, na co mamy wpływ, a gdzie warto odpuścić, co nas buduje a co ogranicza.

Dzięki treningowi medytacji mindfulness z Dawidem Bednarskim (certyfikowanym nauczycielem mindfulness) będziemy uczyć się słuchać i słyszeć siebie. Być TU i TERAZ w kontakcie ze sobą.

A warsztat kobiecości i akceptacji poprowadzi ze mną Kasia Kraszewska (Pin Up Candy) – promotorka świadomej kobiecości i artystka nurtu burleski. Dzięki praktyce jogi (bez względu na poziom zaawansowania) zadbamy o zdrową aktywność i równowagę ducha i ciała.

PIĄTEK
15:00-17:00 przyjazd, lokowanie w pokojach, czas wolny
17:00-19:30 warsztat integracja + mindset z Martą
19:30-20:00 czas wolny
20:00 kolacja/ognisko

SOBOTA
8:00 joga
10:00 śniadanie
11:00-14:00 warsztaty z Martą
14:00-15:30 przerwa obiadowa/czas wolny
15:30-18:00 warsztaty medytacji mindfulness z Dawidem
18:00-19:30 czas wolny (np. spacer, masaż)
19:30 kolacja/ognisko

NIEDZIELA
8:00 joga
10:00 śniadanie
11:00-13:30 warsztaty z Kasią
13:00-14:30 przerwa obiadowa/czas wolny
14:30-16:30 warsztaty z Martą
16:30-18:00 czas wolny, zakończenie i wyjazd

Zapisy:
Marta Raczek
+48 664 693 756
marta.daria.raczek@gmail.com

Koszt udziału:
1200zł przy zapisie do 27.06
1300zł przy zapisie po 28.06
* warunkiem rezerwacji miejsca jest wpłacenie 50% zadatku za wyjazd

* liczba miejsc jest ograniczona

Cena obejmuje:
– nocleg w pokojach 1, 2 i 3-osobowych w przepięknym Pałacu Ślężany nad Bugiem (1h od Warszawy)
– wyżywienie (2 śniadania, 2 lunche, 2 kolacje, owoce, wodę i ciastka w trakcie warsztatów)
– materiały niezbędne do zajęć
– zajęcia z niezwykłymi prowadzącymi
– dużo dobrej kobiecej energii

ZAPRASZAMY!!!

Niech Moc Kobiecej Świadomości będzie z Wami 🙂

Nie da się naładować telefonu wpinając się do gniazdka, w którym nie ma prądu.

Uwielbiam ten moment w samolocie, krótko przed startem, kiedy obsługa pokładowa wykonuje serię zabawnych gestów, na które większość pasażerów nie zwraca uwagi, a część zwracająca uwagę i tak nie koduje o co chodzi i co miałaby zrobić w razie “W”. Ale w całej tej procedurze jest jeden element i jedno zdanie, które choć za pierwszym razem bardzo mnie zdziwiły, dziś, po wielu latach, są dla mnie oczywistą oczywistością, a do tego absolutnie najlepszą metaforą zdrowej relacji z samym sobą. “Jeśli ciśnienie w kabinie gwałtownie spadnie, maski tlenowe wypadną automatycznie. Pasażerowie podróżujący z dziećmi zakładają maskę najpierw sobie, a następnie dziecku”. Dlaczego? Bo aby zadbać o innych najpierw musimy zadbać o siebie i swoje bezpieczeństwo. Trudno pomóc komuś, kiedy samemu traci się przytomność. Jeśli z kolei najpierw założymy maskę dziecku, a sobie nie zdążymy, jest szansa, że już więcej się dzieckiem w tej trudnej sytuacji, ani w żadnej innej nie zajmiemy. Dlatego najpierw sprawnie zakładamy maskę sobie, a następnie dziecku. Jeśli jednak przyjrzeć się postępowaniu dorosłych poza samolotem, często okazuje się, że stosowanie tej zasady “Najpierw zadbaj o siebie, żeby móc pomóc innym” nie tylko bywa trudne, co nawet poza zasięgiem naszej percepcji. Nie bez znaczenia jest tu czynnik kulturowy i wpajane nam od dziecka wzorce, skrypty i schematy. Zdrowa relacja z samym sobą, myślenie o sobie i dbanie o siebie, często błędnie jest nazywane egocentryzmem, narcyzmem czy egoizmem w negatywnym znaczeniu tego słowa. Dlaczego błędnie?

EGOIZM, EGOCENTRYZM, NARCYZM

Otóż egocentryzm potocznie rozumiany jako myślenie wyłącznie o sobie, zdaniem Piageta (jednego z najwybitniejszych psychologów zajmujących się rozwojem człowieka) towarzyszy człowiekowi od urodzenia i wynika z niezdolności do przyjęcia perspektywy drugiej osoby. I o ile do 7 roku życia jest zupełnie normalny i naturalny, a jego przyczyną jest niewykształcenie się jeszcze tzw. myślenia operacyjnego, o tyle u osób dorosłych postrzeganie siebie jako osoby ważniejszej, pełniącej główną rolę we wszystkich wydarzeniach, przeszacowywanie swojej roli oraz nieumiejętność czy też niechęć dostrzegania perspektywy innych może wynikać m.in. z niedorozwinięcia funkcji myślenia operacyjnego, zaburzenia funkcji empatyzowania czy mentalizowania innych osób. Egocentryzm u osób dorosłych jest zachowaniem czy też postawą skrajnie różną od zdrowego dbania o swoje potrzeby i chronienia swoich wartości.

Narcyzm to z kolei w potocznym rozumieniu samozachwyt, lubienie siebie za bardzo. Psychologia i psychiatria natomiast widzi ten temat inaczej. Wg klasyfikacji zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego narcyzm jest jednym z zaburzeń osobowości, ściśle związanym z przekonaniami wielkościowymi na swój temat – uważaniem się za lepszego od innych, przekonaniem o swojej wyjątkowości, oczekiwaniem podziwu, aroganckimi zachowaniami, nieliczeniem się z uczuciami innych przy jednoczesnym przewrażliwieniu na swoim punkcie.

Egoizm natomiast to pojęcie, które ma słabą renomę i kojarzone jest z myśleniem wyłącznie o sobie. Od jakiegoś czasu mówi się o “zdrowym egoizmie” i tym właśnie chciałabym się dziś zająć, bo to właśnie on sprawia, że pomyślimy o swoich potrzebach np. tlenu w samolocie i zatroszczymy się o nie, a po zapewnieniu sobie bezpieczeństwa czy też komfortu będziemy otwarci na zaspokajanie potrzeb innych osób.

Często w naszej kulturze mówi się dzieciom, młodzieży, dorosłym “nie bądź samolubny”, “nie bądź egoistą” i o ile co do zasady się zgadzam z tym, że koncentrowanie się wyłącznie na sobie nie jest postawą zdrową i funkcjonalną, o tyle w samolubieniu siebie nie widzę nic złego – nawet bym zachęcała do lubienia a wręcz pokochania siebie samego 😉 Mam też wrażenie, że o tym samolubieniu i egoizmie mówi się często w sytuacjach nieadekwatnych, kiedy człowiek nie wykazuje się egoizmem czy egocentryzmem a zwyczajnie ma zdrowy odruch zatroszczenia się o jakąś swoją potrzebę, ale komuś innemu nie jest to na rękę. I potem ten dorosły co to słyszał między słowami, że dbanie o swoje potrzeby jest złe, idzie w świat, daje sobie wchodzić na głowę, nagina się żeby być “miłym” albo żeby innym było wygodnie, bo tak “wypada”.

CZASEM TRZEBA POWIEDZIEĆ INNYM „NIE”, ŻEBY SOBIE POWIEDZIEĆ „TAK”

Jakiś czas temu usłyszałam, że “czasem trzeba powiedzieć innym NIE, żeby sobie powiedzieć TAK”. I myślę, że jest to kwintesencja tego właśnie “zdrowego egoizmu”, choć chyba wolę określenie “miłości własnej”. Bo wyobraź sobie sytuację, że bardzo, ale to bardzo chce Ci się siku. I na drodze do toalety, kiedy już prawie rozpinasz rozporek, spotykasz znajomą, która ma akurat silną potrzebę wygadania się. Za przeproszeniem nie posikasz się, żeby zrobić koleżance dobrze i jej wysłuchać. Oczywiste, prawda? To niezwykle ciekawe, że wybór w kwestii zadbania o własną potrzebę biologiczną jest oczywisty. Ale kiedy w grę wchodzą potrzeby ciut wyższego rzędu np. emocjonalne, to już nie tak łatwo powiedzieć komuś NIE, a sobie TAK. No bo wyobraź sobie, że jesteś totalnie przemęczony fizycznie i psychicznie. Organizm krzyczy, że jak nie zwolnisz, to Cię sam zwolni. Marzysz o tym, żeby jeden weekend porobić nic albo wyłącznie to na co masz ochotę. I wtedy odzywa się mama, która akurat postanowiła urządzić balkon. I to jest mama, która mówiła często “bądź miła, tak nie wypada!”. I to nic, że mama może ten balkon urządzić kiedykolwiek, ale musi teraz i już. Więc Ty teraz postawiony w sytuacji “rzuć wszystko i naprawiaj rowerek” stoisz między wyborem:

  1. Być dobrym dla siebie, zaopiekować się sobą, dać organizmowi to, czego potrzebuje, odmówić mamie i zaproponować jej pomoc w kolejny weekend
  2. Zignorować swoją potrzebę, obiecać mamie pomoc, nadwyrężyć kolejny raz swój organizm, ale dostać medal z kartofla za bycie “miłym”.

Wybór drogi 1. pociąga za sobą konsekwencje: zregenerowany organizm, naładowane baterie, dobrostan w rozumieniu fizycznym i psychicznym, siłę i chęci do pomocy mamie za tydzień, przy oczywiście możliwych wyrzutach sumienia, no bo “mamie będzie przykro”… i może nie obyć się bez wyrzutów rodzicielskich

Wybór drogi 2. skutkuje: wycieńczonym organizmem, potencjałem na chorobę, bo organizm zbuntuje się, że dalej nie pojedzie, frustracją, że mama nic nie rozumie wyładowaną na niej w trakcie urządzania balkonu, potencjałem na awanturę rodzinną i zamiast łatki “miłego i uczynnego” przyczepienie jakiejś innej typu “histeryk” czy “nerwus” no bo przecież na pewno “przesadzasz”.

To oczywiście hipotetyczna sytuacja, która mogłaby mieć szereg różnych rozwiązań i konsekwencji. Ale zdaje się, że dość dobrze pokazuje, dlaczego zadbanie o “własny tlen” jest kluczowe, żebyśmy mogli zadbać też o innych. Nie da się naładować telefonu wpinając się do gniazdka, w którym nie ma prądu. I analogicznie… nie da się skutecznie na dłuższą metę zatroszczyć o potrzeby innych, kiedy potrzeby własne są zaniedbane. Ale ten temat jest ściśle związany jeszcze z dwoma wątkami – świadomością swoich potrzeb i wartości oraz drugą stroną medalu a mianowicie oczekiwaniem od innych zaspokajania naszych potrzeb. No bo jeśli ja nie wiem czego mi potrzeba do osiągnięcia dobrostanu i nie umiem się o to zatroszczyć, to często oczekuję od innych, że dadzą mi to coś, czego ja sama dać sobie nie umiem albo nawet nie wiem czym to jest i każę innym gonić mojego króliczka. Z drugiej strony Martin Seligman, twórca psychologii pozytywnej mówi, że człowiek jest kompletny i ma w sobie szereg zasobów, które pozwalają na samorealizację i osiąganie dobrostanu. A pierwszym krokiem do niego jest świadomość swoich potrzeb. Może więc warto zacząć od siebie i w ramach miłości do siebie pozwolić sobie na “zdrowy egoizm” i z zaspokojonymi potrzebami (i naładowanymi bateriami 😉 ) iść w świat wspomagać innych w zaspokajaniu ich potrzeb. W tej kolejności. A nie odwrotnie 😉

„Nie można zatrzymać fal, ale można nauczyć się surfować”

Moja przyjaciółka, Agata, szturcha mnie co i rusz, żebym napisała post o naszym wyjeździe weekendowym na Mazury. Chwilę się do tego zbierałam, ale nie dlatego, że ten weekend nie jest tego warty, ale dlatego, że jest materiałem na niejeden post i niejedną opowieść. Dość spontanicznie postanowiłam wyjechać z Warszawy na 3 dni. Ponieważ nie znoszę podróżować sama i samotny wyjazd to dla mnie nie relaks, zapytałam moje przyjaciółki, czy któraś z nich się skusi. Chciały. Ale chcieć to jedno. A móc to drugie. Paradoksalnie jednak okazało się, że skusiła się ta, po której najmniej bym się tego spodziewała. Żona, matka dwójki maluchów, która od 7 lat (czyli od urodzenia pierwszego dziecka) nigdzie nie wyjechała bez rodziny. A tu proszę… piątek 14:00 siedzę z Agatą w samochodzie, w drodze na Ełk. I to, że Agata dała sobie przyzwolenie na ten wyjazd, to jest temat na oddzielną opowieść. Bo tym razem chciałabym opowiedzieć Wam o magii prostoty i sile uważności.

Nie pojechałyśmy do luksusowego SPA, tylko do domku na końcu świata, gdzie same byłyśmy swoimi kucharzami, pokojówkami, kamerdynerami. Choć trzeba przyznać, że i bez tego dojechawszy na miejsce wykrzyknęłyśmy „Marian! Tu jest jakby luksusowo!”. Ale i tak największą ekstrawagancją tego miejsca były krewetki, które przyrządziłyśmy na pierwszą kolację i prosecco, o które pani zapytana w wiejskim sklepie miała minę jakbym zadała pytanie ile karatów miał zegarek Cartiera, który Jackie Kennedy w 1963 roku dostała od Stanisława Radziwiłła. Dlaczego wybrałyśmy samoobsługę pośrodku niczego zamiast wypasów i śniadanka pod nos? Bo potrzebowałam kontaktu z naturą, ograniczonych bodźców i pobycia na odludziu. I miejsce, którego nazwy Wam nie zdradzę, żeby za chwile nie miało pierwszego wolnego terminu na grudzień 2025, jak co niektóre fancy hipsterskie miejscówki, okazało się idealnym kontekstem do pobycia ot tak.

I choć patrząc na to z boku działy się rzeczy zwyczajne absolutnie, czytanie książek, siedzenie na pomoście, kiełbasa z ogniska i takie tam, to jednocześnie nic z tych wydarzeń nie było zwyczajne. 48h ciągnęło się cudownie jak 4 dni, choć zupełnie nam się nie nudziło. Podczas zwykłego spaceru polną drogą spotkałyśmy rodzinę, której „głowa” poczęstowała nas kogutem wypieczonym z ciasta drożdżowego. Na pomoście pod moimi stopami ktoś wyrył inicjały, które miały dla mnie spore znaczenie. Całą drogę powrotną śpiewałyśmy piosenkę „Niemiłość 2”, która stała się oficjalnym hymnem wyjazdu, przez swój refren brzmiący „W dupie to mam x7”, a my radośnie niezmordowane zapętlonym utworem uczyłyśmy się jego słów, ciesząc się jak dzieci. I takich niezwykłości w tej zwyczajności było całe mnóstwo. Były też różne komplikacje… ból kręgosłupa, który złapał mnie przed wyjazdem i sprawił, że cały weekend chodziłam zgięta jak 80-latka. Telefon utopiony w jeziorze, choć prawie w ogóle z niego nie korzystałam. Ale wiecie co jest równie abstrakcyjne jak to, że go utopiłam? To, że wyłowiłam go stopami, mimo, że leżał pod pomostem w mule, na głębokości ok. 1,70m, a woda miała jakieś 12 stopni (bo jest październik!).

Niezwykłe było też to, co Agata zauważyła w pewnym momencie, że ani naprawdę uporczywy ból pleców, ani utopienie telefonu, nawet na sekundę nie wyprowadziły mnie z równowagi, nie zmąciły mojego spokoju i nie sprawiły, że ten weekend był odrobinę gorszy. Dlaczego? Powodów jest pewnie kilka. Z jednej strony moja optymistyczna natura, która zwykle ma pod ręką różowe okulary. Z drugiej klimat miejsca i odpowiednia osoba u boku. Ale to, co zdaje mi się miało największy wpływ, to praktyka mindfulness. Od 7 tygodni jestem na kursie medytacji mindfulness (MBSR – Minfulness Based Stress Reduction). I choć bardzo daleko mi do mistrza zen i dopiero raczkuję w tej materii, to jednocześnie każdego dnia uczę się uważności na to co czuję, widzę, co mówi mi ciało, co ktoś mówi, co mnie otacza, co mi się przydarza. I najważniejsze czego się uczę to to, że każda medytacja jest dobra. Wystarczająco dobra i nie jest ona osiąganiem jakiegoś magicznego stanu jak mogłoby się wydawać, wprawianiem umysłu w jakieś działanie, a obserwowaniem. Obserwowaniem co się dzieje i umiejętnością bycia „tak po prostu” w uważności. Nie mam ambicji przekazania w kilku zdaniach tego, czego mój nauczyciel uczy mnie tygodniami i czego sam uczył się latami, bo to zwyczajnie niemożliwe. Ale chciałam podzielić się z Wami tą obserwacją, jak niesamowicie wspaniały może być „zwyczajny” weekend nad jeziorem, kiedy przeżywa się go uważnie, dostrzega klucz ptaków, wypatruje ryby pośród glonów, gapi się w płomień ogniska, słucha dźwięku deszczu. Jak niezwykłe może być spotkanie z przyjaciółką, którą widzi się na co dzień w pracy a na wyjeździe daje jej się swój czas, obecność, uważne spotkanie. I jak niewiele znaczące mogą być komplikacje typu utopiony telefon czy ból kręgosłupa, kiedy nie nadaje się im wymiaru dramatu, a akceptuje sytuację i szuka rozwiązań. Jest takie piękne zdanie, które doskonale to obrazuje i usłyszałam je od Dawida Bednarskiego na kursie medytacji mindulness „Nie można zatrzymać fal, ale można nauczyć się surfować”. Nie mogłam cofnąć czasu i sprawić, żeby telefon się nie utopił. Ale mogłam zdjąć ubrania, wejść do jeziora mając przy tym dużo radości z absurdu sytuacji, wyłowić telefon i do wspaniałego weekendu, nie zepsutego tym incydentem dołożyć kolejny powód do radości – udaną akcję ratunkową. Mogłam też się złościć, krzyczeć, rozpaczać nad złym losem, pechem i złośliwością rzeczy martwych. Pluć jadem i psuć sobie i Agacie wspaniały czas w niezwykłym miejscu. Tylko czy przez to fale by się zatrzymały a telefon wyskoczyłby z jeziora? Nie. Ale weekend minąłby w nerwowej atmosferze i zamiast relaksu miałabym poczucie frustracji i zmarnowanego czasu.

Jestem ogromnie wdzięczna za możliwość uczenia się uważności. Za to, jak wiele już teraz wnosi w moje codzienne życie. I zafascynowana tym, jak blisko w zasięgu ręki każdy z nas ma rozwiązania na wiele problemów. Czasem tylko trzeba coś zauważyć, uświadomić sobie a czasem puścić wolno. W zależności od sytuacji i w uważności na siebie i innych.

I tradycyjnie garść faktów naukowych…

Wiele badań wskazuje na silny wpływ mindfulness na jakość życia i (ulubione słowo psychologów) dobrostan. Udowodniono na przykład, że mindfulness wpływa na:

  • obniżenie odczuwanego bólu,
  • prowadzi do zwiększenia grubości kory przedczołowej mózgu (to moja ulubiona część mózgu – strategicznie ważna, bo odpowiada między innymi za analizowanie konsekwencji, planowanie oraz hamowanie działań i reakcji emocjonalnych)
  • obniżenie objawów PTSD (posttraumatic stress disorder) oraz obniżenie chęci na używki u weteranów wojennych,
  • gęstość istoty szarej mózgu,
  • zwiększenie uważności i otwartości na doświadczenia,
  • lepsze funkcjonowanie afektywne – silniejsze odczuwanie emocji, lepsze radzenie sobie z nimi,
  • mniejszą utratę szarych komórek z wiekiem.

Gdybyście chcieli poczytać więcej na temat tych badań, polecam http://akademiauwaznosci.pl/mbsr/badania-o-mbsr/

Tymczasem idę popraktykować uważność, a Wam życzę… uważności 😉

PS Fajnie, że tu jesteście.

Miłość w czasach popkultury

Zadzwoniła dziś do mnie przyjaciółka. Mądra. Ładna. Świadoma. Ogarnięta zawodowo. I usłyszałam w słuchawce szloch… spazmy… oddech przerywany zatykającym płaczem… nie była w stanie wydusić z siebie słowa. A ponieważ znam ją dobrze bardzo, wiedziałam, że nie jest dobrze. Po dłuższej chwili mówienia do niej, udało mi się wydusić z niej, że obudziła się najszczęśliwsza na świecie, a kilka godzin później ktoś roztrzaskał jej świat na milion kawałków. Mam tak z moimi przyjaciółmi, że słyszymy się często. Bardzo często. Więc wiedziałam, że poznała księcia z bajki. Nieidealnego. Ale takiego z jej bajki. I tak sobie budowali swoje fairytale dzień po dniu. Piękne. Mądre. Świadome. Dużo rozmawiali. I zgadzało się wiele. Tak bardzo wiele. To była świeża relacja, chwilowo na odległość. Ale nie jakąś bardzo wielką i zdającą się nie być problemem. I właśnie dziś mieli się zobaczyć na kolejne 2 wieczory i dwie noce. Na wyczekany wspólny czas. I on mówił jej, że tęskni, że czeka na ten dzień, mówił jej że ona ma to „coś”, że jest księżniczką. Wysyłał miliony sygnałów, że to jest dobra bajka. Na randkach nie chciał puścić jej dłoni, nie odrywał wzroku. Tematy do rozmów się nie kończyły. Umieli różne napięcia przegadywać, znajdować rozwiązania, przyznawać rację, modyfikować zachowania. I dziś, kiedy ona była w Lidlu między krewetkami a papryką i kupowała produkty na ich kolacje i śniadania, on zadzwonił powiedzieć jej, że „jego przyjaciółki” na podstawie jego wątpliwości, że może za mało wow (po 3 tygodniach rozmów i 2 długich obłędnie dobrych randkach) orzekły, że on marnuje jej czas. Więc on nie przyjedzie. I to nie ma sensu. I on nie widzi się przy niej na resztę życia, mimo że ona jest „piękna, mądra, inteligentna, imponująca mu zawodowo i taka jak on by chciał”, ale on czuje, że jak to śpiewa Igor Herbut „nic z tego nie będzie”. Choć  dzień wcześniej planował spędzić z nią 2 dni i dwie noce, wziąć z nią ślub, mieć dziecko, pojechać do ślubu samochodem z drewnianą kierownicą a w listopadzie polecieć na wspaniałe wakacje. I kiedy ona zaczęła dopytywać CO SIĘ STAŁO, powiedział, że on kiedyś był zakochany i teraz nie było tego bum. Resztkami przytomności, nazwijmy ją Wiktoria, żeby nikt nie domyślił się o kogo chodzi, powiedziała, że przecież widzieli się raptem 2 razy i było wspaniale i że miłość zaczyna się różnie. Ale okazało się, że on już wie i że to nie ma sensu, bo on chce przeżyć takie bum jak kiedyś. O ironio jego wielkie bum zakończyło się tym, że wspaniała wybranka serca poszła kochać innego, ale to pewnie mało znaczący szczegół w tej wielkiej historii miłości.

W każdym razie pomyślałam sobie, że smutnych czasów dożyliśmy, kiedy jak w Speed Datingu mężczyzna daje kobiecie raptem 48h a potem kończy się termin przydatności i albo jest bum albo nie ma. I nawet jak bardzo wiele im w sobie pasuje, ale ziemia się nie zatrzęsła wystarczająco mocno jak w komedii romantycznej, to z dnia na dzień relacja zostaje zgilotynowana, bez szansy tak naprawdę poznania się tych dwojga. I często mówi się o dzisiejszych czasach, że kiedyś relacje się naprawiało a nie wyrzucało do kosza. Ale kiedyś też nie oczekiwało się, że wszystko wydarzy się szybko jak w supermarkecie i epicko jak w komedii romantycznej wszechczasów.

I serce mi się krajało jak słuchałam Wiktorii, która ostatnie tygodnie żyła w przeświadczeniu, że buduje cegiełka po cegiełce nowy wspaniały wspólny świat, obudziła się najszczęśliwsza na świecie wiedząc, że dziś zobaczy swojego księcia i wtedy właśnie dostała kijem baseballowym w głowę, bo książę uznał, że dwa rozdziały wystarczą, żeby ocenić wielotomową książkę. I oczywiście ja rozumiem, że mogło mu nie pasować i w fazie weryfikacji uznał, że to nie to. Po to ludzie się spotykają, żeby się upewniać, dowiadywać o sobie różnych rzeczy. Ale kiedy w czwartek jeszcze chce, po poprzedniej randce wychodzi mówiąc, że „chce jeszcze bardziej niż wcześniej” a po tygodniu na odległość i kolacji z „przyjaciółkami” jednak nie… to czasem sobie myślę, że świat zwariował.

Czy naprawdę nie ma już dziś miejsca na pobycie z drugim człowiekiem? Takie zwykłe z uważnością poznanie, ofiarowanie najcenniejszego co mamy – czasu, żeby zajrzeć głębiej? By budować fundamenty dla miłości, która jest wyborem a nie tylko buzującą fenyloetyloaminą? I co znaczy bum albo kiedy jest wystarczające? Zdawało się, że tu było bum, nawet jeśli nie na poziomie Wielkiego Wybuchu, to przynajmniej jakiegoś małego wulkanu. Ale jak się dowiedziała, nie było go wcale. Choć do dziś on robił wiele, żeby myślała inaczej. I to chyba zabolało ją najbardziej, że tak kompletnie się tego nie spodziewała i została zgilotynowana, kiedy ledwie okładka została uchylona.

Pomyślałam sobie, że gdyby wszyscy podchodzili tak do sprawy, że jak nie ma spektakularnego bum (cokolwiek to znaczy) to to nie to i nie ma sensu kolejne spotkanie, mimo wielu kluczowych dopasowań, to bardzo wiele wspaniałych historii miłości i szczęśliwych związków nigdy by nie powstało. I zastanawiam się, czy naprawdę tak bardzo wkroczyliśmy społecznie w fazę konsumpcji, bo wszystko dostępne jest na kliknięcie, że przestał się liczyć człowiek, bo ma być szybki efekt. Szybki match, szybkie bum i szybkie love. Bez czasu na poznanie, bez uważności, bez ciekawości co jest na kolejnej kartce. I smutne jest to sprowadzanie człowieka i relacji wyłącznie do koktajlu hormonów. Bo długotrwała szczęśliwa relacja to nie jest shake z oksytocyny i fenyloetyloaminy, ale jak mówi wybitny badacz związków J.M. Gottman, kluczowa jest inteligencja emocjonalna związku, czyli umiejętność znajdowania sposobów, które nie pozwalają negatywnym myślom i emocjom brać górę nad pozytywnymi.

I smutny jest to wątek, bo obawiam się, że nie dotyczy tylko Wiktorii. Bo miłość ma być jak wszystko obecnie, łatwa, lekka, przyjemna i się po prostu dziać. A miłość to wybór. Każdego dnia zwracanie się ku sobie, ciekawość człowieka, budowanie wspólnoty, uleganie wpływom partnera, pielęgnowanie podziwu i sympatii (J.M. Gottman, N. Silver „Siedem zasad udanego małżeństwa). I nie dzieje się w 48 godzin. I życzę Wiktorii, żeby zgodnie ze znaczeniem swojego imienia, wyszła z podniesioną głową po tej historii, a potem poznała człowieka, który będzie chciał przeczytać znacznie więcej stron i nie sprowadzi miłości do jednej sceny w filmie z Gerardem Butlerem.

fot. M. Pawlikowski

Sukienka wybrana, szpilki przygotowane… a randki nie będzie!

Znacie to uczucie, kiedy planujecie coś od dłuższego czasu, jesteście podekscytowani, nie możecie się doczekać, odliczacie dni i godziny do tego wydarzenia i nagle z jakiegoś powodu szlag trafia te plany? Na przykład jak zaplanowaliście urlop. I ta Toskania już na Was czeka, bilety kupione, hotel opłacony, trasa wyznaczona. Walizka już niemalże spakowana i BUM! Pandemia. Zamknięte granice i nigdzie nie pojedziecie. Albo od tygodnia jesteście umówieni na randkę, ale nie jakąś tam randkę tylko taką turbo randkę jak z bajki, sukienka przygotowana, szpilki wybrane albo koszula odprasowana, miejsce na randkę zarezerwowane… A randka dzwoni i mówi, że jutro to się nie uda i dopiero za 5 dni. I wtedy oprócz Zdrowego Dorosłego, który rozumie logiczne argumenty budzi się Dziecko, smutne, złe, zawiedzione, któremu ktoś obiecał najlepszy i największy zestaw lego, a potem zapomniał go kupić albo wycieczkę do Disneylandu, ale akurat tego jednego dnia było zamknięte. I nie ważne, że lego będzie, ale po jutrze, a do Disneylandu przyjedziemy za miesiąc. Serce rozdziera zawód, bo ktoś nie dotrzymał słowa, bo myśmy już oczami wyobraźni jechali tą karuzelą z Myszką Miki i wszyscy koledzy z przedszkola chcą jutro usłyszeć jak się składa Sokoła Millenium z klocków. Bo nasze oczekiwania, wyobrażenia, plany właśnie rozpłynęły się jak bańka mydlana, zostawiając tylko drobne plamki na ubraniu. I w głowie dziecka pojawiają się myśli, że Ona mnie nie kocha, I że świat się dziś kończy. I jeśli Zdrowy Dorosły wie, co mu się właśnie przytrafiło, to umie sobie to wytłumaczyć, bo przecież randka się odbędzie za kilka dni a urlop… prędzej czy później. Ale taki Zdrowy Dorosły wie też, co i dlaczego krzyczy jego Wewnętrzne Dziecko i umie się nim zaopiekować. Pochylić się nad 5-latką tupiącą nogą, której się wydaje, że ktoś jej nie lubi skoro odwołał randkę albo, że z kimś przegrała. Dać jej prawo do złości i żalu, że miała się kąpać w toskańskim basenie, ale musi na to jeszcze poczekać. Wynegocjować z nią jakąś rekompensatę, za niespełnione oczekiwania. A co zrobi nieświadomy dorosły? Nic. Da się ponieść dziecięcej złości, którą wyładuje i zademonstruje przereagowując nieadekwatnie sytuację i nie nakładając na wydarzenia filtra trzeźwej oceny wydarzeń.

Jeffrey E. Young, twórca terapii schematów mówi, że każdy z nas posiada tryb Zdrowego Dorosłego, ale różni nas to jak bardzo jest on silny, skuteczny i jak często go uruchamiamy. Zdrowy Dorosły jest jakby przeciwwagą dla innych, dysfunkcyjnych trybów. I tu pewnie zaczniecie się zastanawiać, czy tego Zdrowego Dorosłego można jakoś wzmocnić? Dobra wiadomość jest taka, że można. Banalnie mówiąc trening czyni mistrzem, a nasze umiejętności czy nowe schematy działania, im częściej świadomie praktykowane, tym większa szansa na ich aktywację w kluczowych trudnych momentach walki Dziecka z Dorosłym. Jest też druga część tej wiadomości, że niektórzy (a może sporo) z nas, do wzmocnienia Zdrowego Dorosłego potrzebują wsparcia terapeuty, który pomoże zidentyfikować momenty, w których uruchamia się tryb Dziecka, nazwać schemat działania oraz wypracować, nowy, skuteczniejszy sposób, poprawiający skuteczność Zdrowego Dorosłego. To trochę jak w szkole… jak generalnie z matmy byłam niezła, ale pojawił się w klasie maturalnej temat, który w piątej minucie lekcji mnie pokonał i rozłożył na łopatki, to poprosiłam o pomoc i poszłam na korepetycje, a nie szłam na czołówkę z całkami na sprawdzianie, bo a nóż się uda… A jak chcemy hodować rybki, a nie mamy o tym pojęcia, to nie kupujemy 20 welonek, nie wrzucamy ich do słoika i nie sprawdzamy, czy któraś przeżyje, tylko pytamy fachowca o radę albo czytamy mądre źródła. Dlaczego by więc nie poradzić się specjalisty, jak poradzić sobie z aktywacją kory przedczołowej, skoro sami się na tym nie znamy?

I tym optymistycznym akcentem, chciałam podsumować dzisiejszą aktywację mojego Wewnętrznego Dziecka, które stoczyło dyskusję z moim Zdrowym Dorosłym, dość nieźle wytrenowanym dzięki wsparciu wspaniałej terapeutki, Agaty. I cudownie było po tej sytuacji spojrzeć na nią z boku i pomyśleć, ale fajnie, że to ja miałam nad nią kontrolę, a nie Wewnętrzne Dziecko. A na zakończenie tylko dodam, że czasem się śmieję, ale to wcale nie żart, że terapia to były najlepiej wydane pieniądze w moim życiu. Paaaaa!

Bo jak deszcz pada, to też może być spoko…

Tak miało być… wszystko się dzieje po coś… po każdej burzy wychodzi słońce… jest w naszym języku sporo takich zdań na sytuacje, kiedy świat się wali albo po prostu coś się chrzani, a chce się kogoś pocieszyć lub samemu znaleźć dobre strony złych sytuacji. I są ludzie, którzy mają jakby w genotypie zapisaną umiejętność widzenia szklanki do połowy pełnej czy szukania plusów tam, gdzie deszcz nawala tak, że już nie ma suchych rzeczy a serce roztrzaskane jest w drobny mak. Ale i im czasem bywa ciężko myśleć, że wszystko ma jakiś sens. Są też ludzie, którzy nawet w dobrych sytuacjach widzą więcej szarości niż różu, tak na wszelki wypadek albo dla zasady, żeby w razie jak się jednak popsuje, to zawód był mniejszy… jakby to było takie proste. Ale widzenie czy docenianie dobrego pośród złego, dostrzeganie dobrych stron fackupów czy znajdowanie powodów do małych radości brnąc przez bagno, które pachnie średnio to też mówiąc korpo językiem cenny skill. A jak to z umiejętnościami bywa, można je trenować, wzmacniać, praktykować… No bo na przykład gdyby się zastanowić jakie są plusy sytuacji, w której wali Ci się związek i wiesz już, że jedynym ratunkiem jest rozstanie, to można dojść do wniosku, że to szansa na motyle w brzuchu w nowym związku… na spotkanie człowieka, który będzie kompatybilny i wystarczający… to  motywacja do rozwoju… to więcej czasu dla siebie… to możliwość życia na wyłącznie swoich zasadach i tak mogłabym mnożyć w nieskończoność, bo każda sytuacja ma swoje dobre i złe strony. I zawsze jest jakieś wyjście. Co wcale nie znaczy, że każde jest dobre.

A co jeśli facet po 3 tygodniach randkowania, nagle przyparty do muru mówi, że jednak chemia nie teges i że w sumie to on to wie od 2 tygodni, ale jakoś tak się nie składało, żeby pogadać… to okazuje się, że lepiej po 3 tygodniach niż po roku… że w sumie to jego strata… a właściwie to świat jest pełny fajnych ludzi, którym chemia z nami jednak gra… i to jest jedna metoda. Ale może w dniu, w którym jegomość doznaje oświecenia, w obszarze pana szanownego plusów jest niewiele, ale np. kot dziś trafił do kuwety, lawenda zakwitła, szef klepnął prezentację produktu a na obiad w korpo bufecie był ulubiony łosoś. I to nie jest tak, że w związku z tymi drobnymi plusami ta kluczowa wywałka staje się mniej istotna czy boli mniej, ale zmienia się trochę perspektywa. Bo może świat nie wali się aż tak bardzo. On nie jest księciem z bajki albo przynajmniej nie jest z tej bajki. I okazuje się, że są powody, żeby wstać, chcieć, działać i doczekać kolejnego dnia, który może być szansą na nowe rozdanie. I to nie znaczy, że następnego dnia tinder na pewno powie „you’ve got the perfect match”. Ale może po prostu kolejny dzień będzie wystarczająco dobry, żeby się uśmiechać. Żeby skupić się na tym, że słońce świeci. Że koleżanka w pracy przyniosła dziś dobre ciasto. A klient nie wywalił w kosmos naszego projektu. I to też nie znaczy, że szukanie plusów oznacza anulowanie ważności trudnych doświadczeń czy emocji z tym związanych. Bo emocje są ważne. I są po to, żeby je przeżyć. Doświadczyć. Zrozumieć. Szukanie plusów czy docenianie innych dobrych okoliczności nie umniejsza bólu. Ale pomaga przetrwać. Pokazuje, że przez szparę między zasłonami dostaje się słońce. Że świat nie zawalił się tak zupełnie… że została jakaś wyspa, na którą warto wskoczyć żeby przetrwać. I znów… oczywiście, że są osobowości, temperamenty, którym łatwiej jest dostrzegać plusy czy łapać się tych promieni słońca. Ale na szczęście jest nadzieja dla nas wszystkich. Hallelujah! 😉 Dlaczego mówi się, że szczęście to stan umysłu? Bo wcale nie jest tak, że szczęśliwi są tylko Ci, którzy mają świetną pracę, piękną żonę i super samochód. Szczęśliwi są ci, którzy potrafią doceniać i być wdzięczni za to co mają. I za te małe i za te wielkie rzeczy. I można się tego nauczyć.

Propagatorzy psychologii pozytywnej szacują, że jednorazowy akt wdzięczności wzmacnia poczucie szczęścia o 10% i redukuje objawy depresyjne o 35%. Ale! Żeby było jasne, nie mówię tu o tym, że praktyka wdzięczności jest lekiem antydepresyjnym. Nie! W stanach depresyjnych lekiem jest terapia i/lub farmakologia. Ale świadczy to o tym, że praktyka wdzięczności poprawia dobrostan człowieka i może wspomagać leczenie depresji czy też w łagodniejszych przypadkach poprawiać nastrój. Mówi się nawet, że praktyka wdzięczności może mieć olbrzymi wpływ na stan fizyczny, odporność czy sen. A jak to zrobić? To jest tak proste, że aż dziwne, że aż każdy z nas nie robi tego przed snem. I muszę przyznać, że kiedy nas wszystkich dopadła pandemia, siedziałam przez miesiąc w domu i tęskniłam za „normalną” aktywnością, zaproponowałam koleżankom messengerową terapię wdzięczności Każdego dnia pisałyśmy sobie za co jesteśmy wdzięczne. Za to że jednej mąż zrobił śniadanie, za to że ja miałam czas na trening, za to że sezon „Domu z papieru” mogłyśmy obejrzeć w 3 dni… I myślę, że w dużej mierze to pomogło nam przetrwać. Bo nagle okazało się, że w tej dziwnej, nowej dla wszystkich rzeczywistości każda z nas z łatwością każdego dnia znajduje 3 powody do wdzięczności. I to za rzeczy, których zwykle nie doceniała, a okazały się bezcenne. I „3 dobre rzeczy” to najprostszy sposób praktykowania wdzięczności, który każdy z nas bez wymówek może robić co wieczór. Czy działa? Działa. Nie wierzysz? Sprawdź 😉 Seligman nie może się mylić. I choć to nie jest mój najlepszy dzień w tym roku, to dzięki wdzięczności jest całkiem znośny. Choć smutek mam pod skórą i łza czasem poleci.

PANI JEST TAKA ŁADNA, ALE…

Jakiś czas temu wybrałam się do dobrego SPA na zabiegi na twarz, które dostałam od przyjaciółki na 34 urodziny. Przyjemne miejsce, nie ma tłumów, mają dobrą kawę i na chwilę mogę zapomnieć o istnieniu świata. Leżę sobie, pani masuje, głaszcze, zmywa, kremuje i takie tam cuda. Wszystko w ciszy. Brzmi tylko muzyka przenosząca mnie gdzieś do Afryki. Jest naprawdę dobrze. I nagle pani wykonująca zabieg postanawia przerwać mój błogostan. Nie podejrzewałam nawet jak ważne będzie to, co powie i do jak wielu rozważań mnie to zaprowadzi. I wtem pani wydobywa z siebie potok słów:

– Bo ja musze pani to powiedzieć. Bo pani jest taka ładna, ale te pieprzyki na szyi i na twarzy tak panią szpecą. Wie pani, to można usunąć. Prawie bez śladu. No, może mała blizna zostanie. Miałam taką klientkę, która takie miała znamiona jak pani i nie myślała żeby je usuwać, dopóki kolega na zjeździe w 30 rocznicę matury nie  powiedział jej „Po tych pieprzykach Cię właśnie poznałem” i wtedy uznała, że musi je usunąć.

Cały ten wywód był dla mnie niezwykle zaskakujący i choć nie chciało mi się wnikać w tok rozumowania tej pani, odpowiedziałam tylko:

– A nie pomyślała Pani, że może w ustach tego mężczyzny to był komplement?

– Niee!! Oczywiście, że nie!

Powiedziałam pani jeszcze tylko, że Marilyn Monroe, Madonnie i Cindy Crawford nikt pieprzyków usuwać nie kazał a nawet stały się ikonami popkultury. Pani jeszcze chwilę poopowiadała mi o tym, jak to bym pięknie wyglądała bez tych pieprzyków i że lepiej mieć bliznę niż pieprzyk. Wysłuchałam, przemilczałam. Ale kiedy wyszłam stamtąd, wsiadłam do samochodu, spojrzałam w lusterko żeby sprawdzić, czy może naprawdę te moje pieprzyki są szpecące, nieestetyczne, obleśne… może coś mi umknęło… Ale nie. Wciąż takie nie były. Wciąż je lubiłam. Wciąż były częścią mnie. Mimo to jeszcze kilka dni nie dawało mi to spokoju. Postanowiłam więc zapytać niezależnie dwóch mężczyzn, przyjaciela, który zna mnie od lat i nie boi się czasem szczerością dowalić między oczy oraz kolegę z pracy, który zna mnie znacznie krócej, widuje codziennie przy ekspresie do kawy, czy uważają, że te pieprzyki są szpecące lub nieestetyczne. I co się okazało? Żaden z nich ich nie zauważył. Żadnemu nie przeszkadzały. I tak jak dla mnie były w ich głowach oczywistą, integralną częścią mnie.

Pomyślałam sobie wtedy, że po pierwsze tak niezwykle łatwo jest zaimplementować komuś kompleks, jeśli tylko akceptacja kuleje, poczucie własnej wartości jest kruche albo moment w życiu powoduje zachwianie na różnych frontach. Ale pomyślałam też o tych wszystkich cholernych oczekiwaniach, które stawiamy sobie nawzajem, przekazujemy z pokolenia na pokolenie, z człowieka na człowieka. Jak łatwo wyrażamy opinie, o które nikt nas nie prosi, bez świadomości jaki mogą mieć wpływ na czyjeś życie. Jak budujemy lub rujnujemy samoakceptację dzieci od najmłodszych lat. Jak promujemy dziwne wzorce, tworząc legiony klonów z supersymetryczną twarzą, superwystającymi kośćmi policzkowymi, superobfitymi ustami i wszystkim supernienaturalnym, acz w jakimś kanonie idealnym. I całe szczęście, że ja naprawdę lubię swoje pieprzyki i generalnie siebie lubię. Patrzę w lustro mówiąc „Ej, fajna jesteś”. Nauczyła mnie tego moja mama, choć sama średnio sobie z tym radzi, ale bardzo chciała, żebym się nie zadręczała swoimi wymaganiami i niezadowoleniem jak ona. Ale kto wie jaki byłby los moich pieprzyków i jak skończyłaby się wizyta w SPA, gdyby nie dobrze ugruntowana samoakceptacja.

I żeby było jasne, nie jestem przeciwniczką medycyny estetycznej. Wręcz przeciwnie. Lubię, szanuję, stosuję. Z głową. Spowalniając skutki działania czasu, poprawiając kondycję skóry, pomagając jej się regenerować. Reżyserowałam również program o medycynie estetycznej, z całkowitym zaufaniem do lekarzy, którzy pomagali ludziom pozbyć się uzasadnionych urodowych kompleksów czy zdrowotnych problemów, jednocześnie nie tworząc kolejnych kopii znanej celebrytki, a w niektórych przypadkach nawet mówiąc „Nie! Już wystarczy”. Nie rozumiem natomiast trendu odzierania z indywidualności. Za wszelką cenę upodabniania się do kogoś, kim się nie jest. I tak bardzo wkurza mnie, że zawsze ktoś wie lepiej, jak powinniśmy żyć, jak postępować, jak wyglądać, jak wychowywać dzieci, jakich partnerów wybierać. I właśnie między innymi po to jest nam świadomość, akceptacja, siła i przekonanie o swojej wartości i ważności. Żeby zupełnie nieuzasadnione i nieuprawnione opinie innych nie mówiły nam dokąd iść, z kim, w jakim stroju i nastroju. I żeby patrzenie w lustro było przyjemnością, a nie trudną koniecznością.

A na potwierdzenie tego o czym piszę, kilka faktów naukowych. Poziom samoakceptacji, definiowany przez Carla Rogersa jako poziom rozbieżności między Ja realnym (czyli wyobrażeniem jednostki o tym jaka jest) i Ja idealnym (oczekiwaniem jednostki jaka chciałaby być), pełni rolę regulacyjną. Kształtuje poglądy na temat siebie i otoczenia, determinuje podejmowane i zaniechane działania, wpływa na przeżywane emocje. Liczne badania psychologiczne  potwierdzają istnienie silnego związku między samoakceptacja a szacunkiem i pozytywnym stosunkiem do innych. I choć badacze nie są zgodni w kwestii kierunku tej zależności, czy to nasza samoakceptacja wpływa na podejście do otoczenia czy nasze relacje z otoczeniem silnie wpływają na naszą samoakceptację, nie ma wątpliwości, że związek ten jest znaczący. Co ciekawe, różne badania wykazały również zależność między samoakceptacją rodziców a umiarem na wymiarach stosowanych postaw rodzicielskich. Wiąże się z tym opowieść o trzech naczynkach, którą usłyszałam kiedyś od terapeutki. Bardzo ją lubię, bo świetnie odzwierciedla konstrukcję akceptacji człowieka i rolę w niej rodziców i osób trzecich. Ale o tym w następnych postach…

ILE POWINIEN TRWAĆ BÓL?

Podejmujesz decyzję, że Twój związek nie ma już sensu. Dojrzewasz do niej. Oswajasz. Czasem zajmuje Ci to chwilę, czasem tydzień, a czasem lata. Próbujesz zrobić co w Twojej mocy, żeby mieć pewność, że zrobiłeś magiczne „wszystko”. Aż przychodzi dzień, kiedy już wiesz. Masz pewność. Robisz krok. Jeśli decyzja była świadoma, przychodzi ulga. Ale nie sama. To miał być koniec emocjonalnej szarpaniny, a uldze towarzyszy smutek. Rozdzierający, zaskakujący w swojej sile. Wydaje się irracjonalny, bo „przecież wiem, co robię i nie żałuję”. I pytasz dlaczego to tak boli i dlaczego jednocześnie kamień spada z serca a smutek nim szarpie. Męczysz się, miotasz, cierpisz, mimo że wiesz, że podjąłeś najlepszą decyzję w swoim życiu. Zrobiłbyś dużo, żeby ten smutek minął jak ręką odjął i żeby „nowe lepsze życie” mogło się na dobre zacząć. Tyle tylko, że żeby nowe życie mogło być dobre, ten smutek trzeba przeżyć. Nie zamaskować, nie zabić, nie zamieść pod dywan, nie zapić. Sposobów zagłuszania jest milion, a przeżycia tylko jeden – czas. Świadomie przeżyty czas.

Dlaczego boli? Żeby zapłakać nad stratą, nad porażką, nad tym co było, nad poranionym sercem, nad tym wszystkim, co zainwestowałeś w relację, nad czasem… Aby przetrawić doświadczenia, wyciągnąć wnioski, wyznaczyć drogi. Zastanawiasz się ile to będzie trwać. Tego nie wie nikt. Czasem trwa to kilka dni, czasem kilka tygodni, a czasem miesiącami. Ale każda z tych chwil, choć tak cholernie boli, jest bardzo potrzebna. Możesz płakać co godzinę. Z powodu, bez powodu. Na widok wspólnych zdjęć, na myśl o wspólnych pasjach, przechodząc obok wspólnych miejsc, sięgając w sklepie po jego ulubiony Ajvar, chociaż Ty go nie jadasz czy mówiąc zdania, które on by powiedział w różnych sytuacjach… A możesz płakać tylko czasem. I ktoś może powie, że za krótko, że za mało. Albo „przestań już, ogarnij się”. Ale życie to nie teoria z poradnika „Jak rozstać się w tydzień”. I nikt poza Tobą nie wie, ile łez potrzebujesz wylać.

Psychologia, dzięki E. Kübler-Ross wie za to jakie etapy zwykle prowadzą do ukojenia, oswojenia i akceptacji. Może się wydawać dziwne, że te etapy podobne są zarówno w przypadku rozstania, śmierci bliskiej osoby i ciężkiej choroby. Dlaczego tak jest? Bo każda z tych sytuacji to strata. Strata kogoś, czegoś, strata status quo, strata marzeń, wyobrażeń, planów na przyszłość, strata stabilizacji… i można by tu mnożyć, bo znów, każda strata jest trochę inna. Ale łączy je ból. Następuje zaprzeczenie, niedowierzanie. To taki etap, w którym nie dociera do nas, że coś się skończyło, że coś straciliśmy. Potem przychodzi gniew na niesprawiedliwość losu, na partnera, który zawiódł, na Boga, który taki scenariusz dla nas napisał. A może jeszcze coś da się zrobić? I wtedy zaczynamy się targować… sami ze sobą, z losem, z byłym partnerem, z Bogiem. Bo może jak będę się bardziej starać, to jednak będzie inaczej. Bo może coś da się zrobić. Po jakimś czasie przychodzi bezsilność, poczucie bezsensu. Aż w końcu następuje akceptacja. Wiem, że już nic nie mogę zmienić, oswajam ten stan, biorę sobie to doświadczenie i idę z nim dalej, silniejszy i mądrzejszy. Ale psychologia to nie matematyka. Więc te fazy mogą występować w różnej kolejności. Mogą się przeplatać, powracać, mogą też niektóre z nich nie nastąpić nigdy. Najczęściej jednak, jeśli pozwolimy bólowi dojść do głosu, zaliczymy takie fazy. A jeśli nie pozwolimy? Jeśli wybierzemy strategię zagłuszania? Ból zostanie przykryty. Na chwilę albo na dłużej. Zalegnie na nim dywan tworzony z zagłuszaczy. A co dzieje się, kiedy pod dywanem usypie się niezły kopiec bałaganu? Łatwo się o niego wypier… wywrócić. I wtedy wali się domek z kart, nowy związek, zbyt szybko zbudowany na ruinach poprzedniej miłości, insta szczęście skrupulatnie fingowane i perfekcyjnie wyklejona maska z fasadowego szczęścia pęka na 1000 kawałków.

Ale jak to zwykle w życiu bywa, zawsze znajdzie się ktoś, kto lepiej niż Ty wie, co czujesz. I co dla Ciebie najlepsze. Kiedy powinieneś rozpaczać, a kiedy już przestać i pójść dalej. Każdy ma patent na szczęście, ale tylko cudze, bo swojego osiągnąć nie umie. I tak łatwo rzucać etykiety i wyroki na prawdziwość i nieprawdziwość uczuć cudzych. Ale to, co myślą inni o Twoim życiu będzie miało znaczenie tylko, jeśli dasz im tę moc. Dasz im moc wpływania na Twoje myśli o sobie.

I to jest moment na pointę… a nawet dwie. Jeśli to Twoja sprawa… Przeżyj ten ból. Nie uciekaj od niego. Daj łzom płynąć. Krzykowi wybrzmieć. Pochyl się nad tym i daj sobie tyle czasu, ile potrzebujesz, a nie tyle ile wypada. Czy to będzie dzień czy rok… Masz do niego prawo. Ten czas to fundament pod nowe życie. A słabo buduje się na bałaganie.

A jeśli to nie Twoja sprawa… Nie oceniaj, bo z boku widać tylko część prawdy. Nie masz monopolu na rację, ani patentu na szczęście. Każda historia jest inna i każdy ma prawo do swojej. Wiesz co ma w głowie osoba po rozstaniu? Co przeżyła? Jak długo walczyła o związek zanim podjęła decyzję, że jedyne co może zrobić to walczyć o siebie? Wiesz, co często skrywa się pod „wiem, że to dobra decyzja”? Ból. Rozdzierający. Obezwładniający. Poczucie porażki. Żal. Smutek. I potem przychodzi czas na radość, ale na tę prawdziwą trzeba poczekać. Dużo jest pychy w założeniu, że Ty wiesz lepiej jak ktoś powinien żyć. Tylko czy wiesz jak swoje życie uczynić szczęśliwym? No właśnie.

„I RAZ I DWA I TRZY I WCALE NIE JEST ZIMNO MI!”

Ostatnio ten utwór jest mi szczególnie bliski. Bliski jest mi z różnych powodów i tych bardzo osobistych i tych bardziej uniwersalnych. Ale porusza ostatnio szczególnie czułe struny i pcha do refleksji i rozważania. Pewnie każdy z nas ma ostatnio trochę więcej czasu na myślenie o tym, co ważne, a co zupełnie nie. Co ma, co miał, co stracił, a co mieć może. Czasem od myśli ucieka, bo boi się, co może tam spotkać. A czasem, kiedy się odważy, okazuję się, że sporo się nazbierało. Mnie to myślenie pchnęło do zrealizowania planu, który od dawna miałam w głowie. Ale nie było czasu… nie było motywacji… więc odkładałam go wciąż i wciąż. Ale podjęłam w końcu decyzję o stworzeniu bloga. Dużo ostatnio myślę, co chcę powiedzieć, opowiedzieć, czym się podzielić. Przypływają do mnie tematy, które nauczona doświadczeniem od razu zapisuję. Na zaś. Długo zastanawiałam się od czego zacząć. Jaki temat powinien być pierwszy. Kiedy wrzucić pierwszy post, czy kiedy już logo będzie gotowe (bo to jest tymczasowe), czy kiedy powstaną już zdjęcia… Weszłam dziś do wanny i przypłynął i temat i czas… i zaśmiałam się sama do siebie, że pewien bardzo ważny dla mnie człowiek, który pewnie nigdy tego nie przeczyta, byłby dumny, że wybrałam piątkowy wieczór na publikację pierwszego postu, bo zawsze mówił, że to dobry czas na wrzucanie do sieci rzeczy, które mają mieć zasięg. I ja wiem, że on miał rację. Ale uśmiałam się, że na mnie ten piątkowy wieczór „na start” spłynął zupełnie niemarketingowo, ale nie powiem, że przypadkowo.

A potem pomyślałam w kontekście zasięgów właśnie, że się boję. Spotykam się sama ze sobą w rozważaniach, gdzie jest granica między dobrą pisarską otwartością a ekshibicjonizmem i sama się zaskakuję, bo choć lubię mówić i o sobie też lubię, to kiedy staję przed opcją mówienia do nieograniczonego właściwie czytelnika, to ogarnia mnie jakiś strach. Trochę jak w amerykańskim filmie „każde słowo może być wykorzystane przeciwko Tobie”. I boję się krytyki. I słomianego zapału się boję. I ciężar odpowiedzialności za słowo czuję. I wiem tak coachingowo jakie są zagrożenia i możliwości i silne i słabe strony. I niby wiem, co może się wydarzyć, a jednak zwłaszcza w ostatnim czasie trudno nie mieć poczucia, że należy się spodziewać niespodziewanego. I ja sobie tak jestem z tym strachem, który ze mną to pisze. Który chciałby krzyczeć „hej, nie, poczekaj jeszcze”. Ale należę do tych osób, których strach nie zatrzymuje przed realizacją marzeń. Bo mogłoby się wydawać, że ludzie, którym coś wyszło nie mają w sobie strachu. Ale to nie prawda. Mają. Często nie mniejszy niż inni. Ale mają w sobie też moc nie zaprzestawania ze strachu. Moc, która nie pozwala zawrócić, daje siłę by pukać do drzwi, a kiedy są zamknięte, zaglądać przez okna. I niemała w tym rola temperamentalnych cech, które (niestety) nie są moją zasługą i na które wpływu nie mamy. Ale jest coś, co nie jest wrodzone i na co każdy może zapracować. Poczucie własnej skuteczności, zdefiniowane przez A. Bandurę. To ono sprawia, że nie poddajemy się, nawet kiedy nie jest łatwo. I to właśnie przekonanie, że możemy osiągnąć cel, ładuje nasze baterie. I choć naprawdę boję się, co się wydarzy, to mam w sobie też ciekawość i przekonanie, że warto.

„Co tam nagi brzuch i w górę połatany ciuch!
Czuję ten wiatru pęd, że głowa odpada”

Zapraszam Was więc do mojego świata. Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy 😉