„Nie można zatrzymać fal, ale można nauczyć się surfować”

Moja przyjaciółka, Agata, szturcha mnie co i rusz, żebym napisała post o naszym wyjeździe weekendowym na Mazury. Chwilę się do tego zbierałam, ale nie dlatego, że ten weekend nie jest tego warty, ale dlatego, że jest materiałem na niejeden post i niejedną opowieść. Dość spontanicznie postanowiłam wyjechać z Warszawy na 3 dni. Ponieważ nie znoszę podróżować sama i samotny wyjazd to dla mnie nie relaks, zapytałam moje przyjaciółki, czy któraś z nich się skusi. Chciały. Ale chcieć to jedno. A móc to drugie. Paradoksalnie jednak okazało się, że skusiła się ta, po której najmniej bym się tego spodziewała. Żona, matka dwójki maluchów, która od 7 lat (czyli od urodzenia pierwszego dziecka) nigdzie nie wyjechała bez rodziny. A tu proszę… piątek 14:00 siedzę z Agatą w samochodzie, w drodze na Ełk. I to, że Agata dała sobie przyzwolenie na ten wyjazd, to jest temat na oddzielną opowieść. Bo tym razem chciałabym opowiedzieć Wam o magii prostoty i sile uważności.

Nie pojechałyśmy do luksusowego SPA, tylko do domku na końcu świata, gdzie same byłyśmy swoimi kucharzami, pokojówkami, kamerdynerami. Choć trzeba przyznać, że i bez tego dojechawszy na miejsce wykrzyknęłyśmy „Marian! Tu jest jakby luksusowo!”. Ale i tak największą ekstrawagancją tego miejsca były krewetki, które przyrządziłyśmy na pierwszą kolację i prosecco, o które pani zapytana w wiejskim sklepie miała minę jakbym zadała pytanie ile karatów miał zegarek Cartiera, który Jackie Kennedy w 1963 roku dostała od Stanisława Radziwiłła. Dlaczego wybrałyśmy samoobsługę pośrodku niczego zamiast wypasów i śniadanka pod nos? Bo potrzebowałam kontaktu z naturą, ograniczonych bodźców i pobycia na odludziu. I miejsce, którego nazwy Wam nie zdradzę, żeby za chwile nie miało pierwszego wolnego terminu na grudzień 2025, jak co niektóre fancy hipsterskie miejscówki, okazało się idealnym kontekstem do pobycia ot tak.

I choć patrząc na to z boku działy się rzeczy zwyczajne absolutnie, czytanie książek, siedzenie na pomoście, kiełbasa z ogniska i takie tam, to jednocześnie nic z tych wydarzeń nie było zwyczajne. 48h ciągnęło się cudownie jak 4 dni, choć zupełnie nam się nie nudziło. Podczas zwykłego spaceru polną drogą spotkałyśmy rodzinę, której „głowa” poczęstowała nas kogutem wypieczonym z ciasta drożdżowego. Na pomoście pod moimi stopami ktoś wyrył inicjały, które miały dla mnie spore znaczenie. Całą drogę powrotną śpiewałyśmy piosenkę „Niemiłość 2”, która stała się oficjalnym hymnem wyjazdu, przez swój refren brzmiący „W dupie to mam x7”, a my radośnie niezmordowane zapętlonym utworem uczyłyśmy się jego słów, ciesząc się jak dzieci. I takich niezwykłości w tej zwyczajności było całe mnóstwo. Były też różne komplikacje… ból kręgosłupa, który złapał mnie przed wyjazdem i sprawił, że cały weekend chodziłam zgięta jak 80-latka. Telefon utopiony w jeziorze, choć prawie w ogóle z niego nie korzystałam. Ale wiecie co jest równie abstrakcyjne jak to, że go utopiłam? To, że wyłowiłam go stopami, mimo, że leżał pod pomostem w mule, na głębokości ok. 1,70m, a woda miała jakieś 12 stopni (bo jest październik!).

Niezwykłe było też to, co Agata zauważyła w pewnym momencie, że ani naprawdę uporczywy ból pleców, ani utopienie telefonu, nawet na sekundę nie wyprowadziły mnie z równowagi, nie zmąciły mojego spokoju i nie sprawiły, że ten weekend był odrobinę gorszy. Dlaczego? Powodów jest pewnie kilka. Z jednej strony moja optymistyczna natura, która zwykle ma pod ręką różowe okulary. Z drugiej klimat miejsca i odpowiednia osoba u boku. Ale to, co zdaje mi się miało największy wpływ, to praktyka mindfulness. Od 7 tygodni jestem na kursie medytacji mindfulness (MBSR – Minfulness Based Stress Reduction). I choć bardzo daleko mi do mistrza zen i dopiero raczkuję w tej materii, to jednocześnie każdego dnia uczę się uważności na to co czuję, widzę, co mówi mi ciało, co ktoś mówi, co mnie otacza, co mi się przydarza. I najważniejsze czego się uczę to to, że każda medytacja jest dobra. Wystarczająco dobra i nie jest ona osiąganiem jakiegoś magicznego stanu jak mogłoby się wydawać, wprawianiem umysłu w jakieś działanie, a obserwowaniem. Obserwowaniem co się dzieje i umiejętnością bycia „tak po prostu” w uważności. Nie mam ambicji przekazania w kilku zdaniach tego, czego mój nauczyciel uczy mnie tygodniami i czego sam uczył się latami, bo to zwyczajnie niemożliwe. Ale chciałam podzielić się z Wami tą obserwacją, jak niesamowicie wspaniały może być „zwyczajny” weekend nad jeziorem, kiedy przeżywa się go uważnie, dostrzega klucz ptaków, wypatruje ryby pośród glonów, gapi się w płomień ogniska, słucha dźwięku deszczu. Jak niezwykłe może być spotkanie z przyjaciółką, którą widzi się na co dzień w pracy a na wyjeździe daje jej się swój czas, obecność, uważne spotkanie. I jak niewiele znaczące mogą być komplikacje typu utopiony telefon czy ból kręgosłupa, kiedy nie nadaje się im wymiaru dramatu, a akceptuje sytuację i szuka rozwiązań. Jest takie piękne zdanie, które doskonale to obrazuje i usłyszałam je od Dawida Bednarskiego na kursie medytacji mindulness „Nie można zatrzymać fal, ale można nauczyć się surfować”. Nie mogłam cofnąć czasu i sprawić, żeby telefon się nie utopił. Ale mogłam zdjąć ubrania, wejść do jeziora mając przy tym dużo radości z absurdu sytuacji, wyłowić telefon i do wspaniałego weekendu, nie zepsutego tym incydentem dołożyć kolejny powód do radości – udaną akcję ratunkową. Mogłam też się złościć, krzyczeć, rozpaczać nad złym losem, pechem i złośliwością rzeczy martwych. Pluć jadem i psuć sobie i Agacie wspaniały czas w niezwykłym miejscu. Tylko czy przez to fale by się zatrzymały a telefon wyskoczyłby z jeziora? Nie. Ale weekend minąłby w nerwowej atmosferze i zamiast relaksu miałabym poczucie frustracji i zmarnowanego czasu.

Jestem ogromnie wdzięczna za możliwość uczenia się uważności. Za to, jak wiele już teraz wnosi w moje codzienne życie. I zafascynowana tym, jak blisko w zasięgu ręki każdy z nas ma rozwiązania na wiele problemów. Czasem tylko trzeba coś zauważyć, uświadomić sobie a czasem puścić wolno. W zależności od sytuacji i w uważności na siebie i innych.

I tradycyjnie garść faktów naukowych…

Wiele badań wskazuje na silny wpływ mindfulness na jakość życia i (ulubione słowo psychologów) dobrostan. Udowodniono na przykład, że mindfulness wpływa na:

  • obniżenie odczuwanego bólu,
  • prowadzi do zwiększenia grubości kory przedczołowej mózgu (to moja ulubiona część mózgu – strategicznie ważna, bo odpowiada między innymi za analizowanie konsekwencji, planowanie oraz hamowanie działań i reakcji emocjonalnych)
  • obniżenie objawów PTSD (posttraumatic stress disorder) oraz obniżenie chęci na używki u weteranów wojennych,
  • gęstość istoty szarej mózgu,
  • zwiększenie uważności i otwartości na doświadczenia,
  • lepsze funkcjonowanie afektywne – silniejsze odczuwanie emocji, lepsze radzenie sobie z nimi,
  • mniejszą utratę szarych komórek z wiekiem.

Gdybyście chcieli poczytać więcej na temat tych badań, polecam http://akademiauwaznosci.pl/mbsr/badania-o-mbsr/

Tymczasem idę popraktykować uważność, a Wam życzę… uważności 😉

PS Fajnie, że tu jesteście.

Podobne posty:

No Comments

Leave a Reply