PANI JEST TAKA ŁADNA, ALE…

Jakiś czas temu wybrałam się do dobrego SPA na zabiegi na twarz, które dostałam od przyjaciółki na 34 urodziny. Przyjemne miejsce, nie ma tłumów, mają dobrą kawę i na chwilę mogę zapomnieć o istnieniu świata. Leżę sobie, pani masuje, głaszcze, zmywa, kremuje i takie tam cuda. Wszystko w ciszy. Brzmi tylko muzyka przenosząca mnie gdzieś do Afryki. Jest naprawdę dobrze. I nagle pani wykonująca zabieg postanawia przerwać mój błogostan. Nie podejrzewałam nawet jak ważne będzie to, co powie i do jak wielu rozważań mnie to zaprowadzi. I wtem pani wydobywa z siebie potok słów:

– Bo ja musze pani to powiedzieć. Bo pani jest taka ładna, ale te pieprzyki na szyi i na twarzy tak panią szpecą. Wie pani, to można usunąć. Prawie bez śladu. No, może mała blizna zostanie. Miałam taką klientkę, która takie miała znamiona jak pani i nie myślała żeby je usuwać, dopóki kolega na zjeździe w 30 rocznicę matury nie  powiedział jej „Po tych pieprzykach Cię właśnie poznałem” i wtedy uznała, że musi je usunąć.

Cały ten wywód był dla mnie niezwykle zaskakujący i choć nie chciało mi się wnikać w tok rozumowania tej pani, odpowiedziałam tylko:

– A nie pomyślała Pani, że może w ustach tego mężczyzny to był komplement?

– Niee!! Oczywiście, że nie!

Powiedziałam pani jeszcze tylko, że Marilyn Monroe, Madonnie i Cindy Crawford nikt pieprzyków usuwać nie kazał a nawet stały się ikonami popkultury. Pani jeszcze chwilę poopowiadała mi o tym, jak to bym pięknie wyglądała bez tych pieprzyków i że lepiej mieć bliznę niż pieprzyk. Wysłuchałam, przemilczałam. Ale kiedy wyszłam stamtąd, wsiadłam do samochodu, spojrzałam w lusterko żeby sprawdzić, czy może naprawdę te moje pieprzyki są szpecące, nieestetyczne, obleśne… może coś mi umknęło… Ale nie. Wciąż takie nie były. Wciąż je lubiłam. Wciąż były częścią mnie. Mimo to jeszcze kilka dni nie dawało mi to spokoju. Postanowiłam więc zapytać niezależnie dwóch mężczyzn, przyjaciela, który zna mnie od lat i nie boi się czasem szczerością dowalić między oczy oraz kolegę z pracy, który zna mnie znacznie krócej, widuje codziennie przy ekspresie do kawy, czy uważają, że te pieprzyki są szpecące lub nieestetyczne. I co się okazało? Żaden z nich ich nie zauważył. Żadnemu nie przeszkadzały. I tak jak dla mnie były w ich głowach oczywistą, integralną częścią mnie.

Pomyślałam sobie wtedy, że po pierwsze tak niezwykle łatwo jest zaimplementować komuś kompleks, jeśli tylko akceptacja kuleje, poczucie własnej wartości jest kruche albo moment w życiu powoduje zachwianie na różnych frontach. Ale pomyślałam też o tych wszystkich cholernych oczekiwaniach, które stawiamy sobie nawzajem, przekazujemy z pokolenia na pokolenie, z człowieka na człowieka. Jak łatwo wyrażamy opinie, o które nikt nas nie prosi, bez świadomości jaki mogą mieć wpływ na czyjeś życie. Jak budujemy lub rujnujemy samoakceptację dzieci od najmłodszych lat. Jak promujemy dziwne wzorce, tworząc legiony klonów z supersymetryczną twarzą, superwystającymi kośćmi policzkowymi, superobfitymi ustami i wszystkim supernienaturalnym, acz w jakimś kanonie idealnym. I całe szczęście, że ja naprawdę lubię swoje pieprzyki i generalnie siebie lubię. Patrzę w lustro mówiąc „Ej, fajna jesteś”. Nauczyła mnie tego moja mama, choć sama średnio sobie z tym radzi, ale bardzo chciała, żebym się nie zadręczała swoimi wymaganiami i niezadowoleniem jak ona. Ale kto wie jaki byłby los moich pieprzyków i jak skończyłaby się wizyta w SPA, gdyby nie dobrze ugruntowana samoakceptacja.

I żeby było jasne, nie jestem przeciwniczką medycyny estetycznej. Wręcz przeciwnie. Lubię, szanuję, stosuję. Z głową. Spowalniając skutki działania czasu, poprawiając kondycję skóry, pomagając jej się regenerować. Reżyserowałam również program o medycynie estetycznej, z całkowitym zaufaniem do lekarzy, którzy pomagali ludziom pozbyć się uzasadnionych urodowych kompleksów czy zdrowotnych problemów, jednocześnie nie tworząc kolejnych kopii znanej celebrytki, a w niektórych przypadkach nawet mówiąc „Nie! Już wystarczy”. Nie rozumiem natomiast trendu odzierania z indywidualności. Za wszelką cenę upodabniania się do kogoś, kim się nie jest. I tak bardzo wkurza mnie, że zawsze ktoś wie lepiej, jak powinniśmy żyć, jak postępować, jak wyglądać, jak wychowywać dzieci, jakich partnerów wybierać. I właśnie między innymi po to jest nam świadomość, akceptacja, siła i przekonanie o swojej wartości i ważności. Żeby zupełnie nieuzasadnione i nieuprawnione opinie innych nie mówiły nam dokąd iść, z kim, w jakim stroju i nastroju. I żeby patrzenie w lustro było przyjemnością, a nie trudną koniecznością.

A na potwierdzenie tego o czym piszę, kilka faktów naukowych. Poziom samoakceptacji, definiowany przez Carla Rogersa jako poziom rozbieżności między Ja realnym (czyli wyobrażeniem jednostki o tym jaka jest) i Ja idealnym (oczekiwaniem jednostki jaka chciałaby być), pełni rolę regulacyjną. Kształtuje poglądy na temat siebie i otoczenia, determinuje podejmowane i zaniechane działania, wpływa na przeżywane emocje. Liczne badania psychologiczne  potwierdzają istnienie silnego związku między samoakceptacja a szacunkiem i pozytywnym stosunkiem do innych. I choć badacze nie są zgodni w kwestii kierunku tej zależności, czy to nasza samoakceptacja wpływa na podejście do otoczenia czy nasze relacje z otoczeniem silnie wpływają na naszą samoakceptację, nie ma wątpliwości, że związek ten jest znaczący. Co ciekawe, różne badania wykazały również zależność między samoakceptacją rodziców a umiarem na wymiarach stosowanych postaw rodzicielskich. Wiąże się z tym opowieść o trzech naczynkach, którą usłyszałam kiedyś od terapeutki. Bardzo ją lubię, bo świetnie odzwierciedla konstrukcję akceptacji człowieka i rolę w niej rodziców i osób trzecich. Ale o tym w następnych postach…

No Comments

Leave a Reply